poniedziałek, 9 kwietnia 2012

MOTORYNKA: Zmartwychwstanie. ETAP I: Prolog


BOŻE IGRZYSKO

Nabyta drogą kupna ósmego czerwca dwa tysiące ósmego roku.
Z wesołych informacji światowych (wg Wikipedii) tego dnia polska "reprezentacja" w piłce kopanej przegrała z Niemcami 0:2, a Robert Kubica - jako pierwszy Polak w historii - wygrał wyścig Formuły Pierwszej. W takim układzie ja byłem drugim najszczęśliwszym Polakiem tego dnia - zostałem po raz pierwszy w życiu właścicielem pojazdu mechanicznego zasilanego silnikiem spalinowym. Chwila - i to nie jednego, a dwóch - samochodu (Suzuki Swift mk2, rocznik 90, odkupiony od siory za psi grosz) oraz motoroweru.


POWODY

     Czemu motorynka? Okres okupowania przeze mnie stolicy był czasem miliarda dziwnych, czasem szalonych, wesołych, niecodziennych i częściowo zrealizowanych pomysłów. Z pewnością było to zasługą ówczesnych współlokatorów, a na dzień dzisiejszy - przyjaciół.
     Podczas jednego z chmielowych wieczorków padł temat motorynek, bowiem Przemek takową posiadał. Opowiedział to i owo, postanowił sprowadzić maszynę do Wawy, no i wiele nie trzeba było, aby padło hasło: "Dokupujemy motoryny i rozjebujemy to miasto, jeżdżąc jako trio, trzema kolorowymi pierdolotami". I wszystko byłoby pięknie, tylko że ja to wziąłem na poważnie...


A IMIĘ JEGO TRZYSTA I JEDEN

    Romet Pony 301 [klik]. Rok starszy od swifcioka, a dwa młodszy ode mnie. Wypatrzony na allegro (powyżej foto z aukcji), odebrany w Izbicy Kujawskiej w drodze z Poznania do Wawy. Wszedł był idealnie na tylną kanapę.
     Cena 450 polskich nowych (na stare cztery i pół miliona!), zarejestrowana, ale burdel w umowach, także pół-legal opcja. Świeżo po remoncie, komprecha niezła, kopyto jak na pierdolota zajebiste. Przez ten burdel w umowach chwilowo niezdatna do legalnego poruszania się w ruchu miejskim. Hasana trochę po ośce, na pobliskim, marymonckim polu i - za sprawą pewnego myku - raz pojechałem nią do roboty. hy hy.


DZIEŃ KATU

     Śmierć przyszła nagle. Golgotą okazała się wieś Dębe (woj. mazowieckie, nad rzeką Narew, w okolicy Zalewu Zegrzyńskiego).
     Wypad z ekipą nad rzekę na grilla i pod namiot. Dobra okazja, żeby zapakować się do kombi i ogarnąć jakiś offrołdzik za pomocą naszych półtorakonnych ogierów.



Wypaking z auta, kop w motor, jazda. Pełen rebel, wiatr we włosach, dolina rzeki Narew. Błoto, pioch, kamienie. Coś pięknego. Po kwadransie podjazd do wsi, powrót górą, wariacje na drodze przecinającej wieś. Wystarczyło 40 km/h, a nie 240, żeby "przeżywać przez 5 minut więcej niż inni przez całe życie" i przy tym nie "zabija nas to, co kochamy". LOL.


JEB Z DZIDY!

Co śmieszne - cios nie przyszedł podczas ostrej jazdy, tylko ze spokojem wróciliśmy do naszego obozu nad rzeką, zagasiłem maszynę. Po chwili kumpel poprosił o rundę, zapragnąłem odpalić maszynerię, a tu zonk. Nie dało się kopnąć ani odpalić z pychu. Pierwszy pomysł - spuchnięty tłok zatarł się w cylindrze.

Co tak naprawdę się wydarzyło - o tym później. Do wątku wrócimy wraz z ETAPEM DRUGIM zatytułowanym enigmatycznie - Silnik.

4 komentarze:

  1. Dokończ opowieść o zakatowanym motoru o Papieżu, czy odmówiliście koronke do serca zeusowego ?

    OdpowiedzUsuń
  2. ciąg dalszy już niebawem, z motoryną mała obstrukcja, a już wieczorem premiera nowego złoma

    OdpowiedzUsuń
  3. napierdalaj motoryne bo zima nas zastanie zastanie :)

    OdpowiedzUsuń

Jeno się podpisz, człowieniu!